Jak Hachette zadebiutowało kupą

Tytułowe wydawnictwo rzuciło na rynek pierwsze tomy serii „Dowódcy II wojny światowej”, mocno reklamując się w mediach. I oczywiście, jak przystało na kraj tutejszy, zapodało w tomie o Rommlu babola – ostatnio panuje moda na babolowanie wszelkich inwestycji prywatnych i nieprywatnych.

Tomik – bo jakże inaczej można nazwać publikację, której przeczytanie i obejrzenie zajmuje całe 15 minut, łacznie z zapalenie i zgaszeniem papierosa – wydany jest zacnie, przy wsparciu „Mówią Wieki”, z rysunkami oraz fotkami z epoki. Gdyby ktoś jeszcze te niszczęsne opisy do zdjęć merytorycznie kontrolował:

i pod takim oto zdjęciem, ilustrującym rzekomo dozbrojenie Brytyjczyków w amerykański sprzęt pancerny, widnieje taki podpis:

Babol.

Początkowo byłem niezbyt przekonany o jego istnieniu, bo o 2 w nocy już moje okienko na świat zamkło się było, lecz szczątkowe wspomnienia orzekły: „jako żywo, panie docencie, to kurwa jest wszystko ale nie Grant3, to panie docencie jest Matilda MkII”.

Pobieżny research ziemkiewiczowski pozwolił w 30 sekund na wykopanie dwóch zdjęć:

Czyli we własnej osobie czołg brytyjski Matilda MkII, na zdjęciu sprzęt 7th Royal Tank Regiment ze zbliżonego okresu, co tekst tomiku.
Natomiast amerykański czołg średni M3 Lee, w odmianie brytyjskiej zwany „General Grant”, używany w drugiej kampanii egipskiej, wygląda tak:

Babol? Babol.

Więc ja się grzecznie dopytowywuję panów Redaktorów, jak to u Was jest z nadzorem merytorycznym? Robią to gimbusy na umowę śmieciową? Czy może Wam zwiewa przywiędłą nacią co sprzedajecie ludziom jako produkt skończony?

Zaraz ktoś mi tu wystartuje z zarzutami że rzucam się jak ratlerek o jakieś fistaszki, przecież to tylko jedno zdjęcie i jeden błąd. Cóż, dla mnie to tylko dowód na to że nie warto inwestować w kolejne publikacje z serii bo może jeszcze zamiast zdjęcia admirała Yamamoto wsadzicie portret jakiegoś biednego rybaka z Iwo Jimy.

Finansowo to żadna strata dla mego portfela, edukacyjnie również – mnie bardziej chodzi o tych co zaczynają czytywać nie wiedząc nic/niewiele. Teraz mogą wiedzieć ‚coś’, nawet jeśli źle. Wolny wybór.

A jeśli Wam, SzanPaństwo Redaktorstwo, czasu nie staje na kontrolne przejrzenie – zwróćcie się do mnie, drogo wam nie policzę, a baboli nie wpuszczę.

Morał z tego taki: jak masz robić coś publicznie rób to albo do końca dobrze, albo do końca źle, jak poczynił pan Marcin Plichta, dla niepoznaki zwany od dziś Marcinem P.